Opowieść o współczesnym Nepalu

Opowieść o współczesnym Nepalu

"Głodny nie dba, że wąsy zatłuści"

Powoli dopijałem kawę. Raz za razem spoglądałem na rozciągnięte w Kotlinie Katmandu miasto. Z wysokości szóstego piętra rozciągał się wspaniały widok. Siedziałem przy eleganckim stoliku na szerokim, otwartym na powiewy świeżego powietrza tarasie. Tuż obok był basen z przejrzystą i bardzo zimną wodą, w którym moczyłem się wczorajszego wieczora. Z hotelowego tarasu miałem widok na budzące się miasto, nie docierał do mnie gwar poruszających się poniżej samochodów, skuterów, wszelkiego rodzaju wózków obładowanych towarem, pchanych przez sprzedawców. Chodnikami i ulicami przetaczały się całe chmary ludzi, z tej wysokości widocznych jako kolorowe plamy. W ustach i nosie czułem suchość. Powietrze było tak mocno zapylone, że już kolejny dzień nie było widać gór otaczających kotlinę. Pogoda typowa dla tutejszej wiosny, gdy dopiero nadchodzący monsun ze swoimi prawie codziennymi deszczami oczyści powietrze, przy okazji zabierając w potokach brudnoszarej wody ze sobą masę śmieci, które zalegały wzdłuż krawężników i chodników. Rzeki z doliny Katmandu nieprzerwanie niosły swoje wody w stronę Indii i najświętszej rzeki wszystkich hinduistów, Gangesu. Jednak z mojego stolika dobrze widziałem też nasycone wszelkimi odcieniami zieloności ogrody po przeciwnej stronie dwupasmowej drogi. Pośrodku ogrodów znajdował się wysoki na kilka kondygnacji brzydki budynek, przypominający w swojej konstrukcji architekturę socjalistyczną Europy Wschodniej lat siedemdziesiątych. Był to nowy pałac królewski w Katmandu. Pałac, który skrywa w sobie mroczną tajemnicę. Pałac, w którym nie ma króla od kilkunastu lat.
Hotel „Barhi”, w którym się zatrzymałem tym razem, to jedno z najnowocześniejszych tego typu miejsc w Katmandu i można śmiało powiedzieć, że widać w nim odbicie miasta. Dwa pierwsze piętra są jeszcze nieukończone i z ulicy straszą szarym betonem oraz powkręcanymi na różne strony prętami zbrojeniowymi, ale od trzeciego piętra w górę zaczyna się inny świat. Cztery gwiazdki, piękne pokoje, doskonała kuchnia oraz widok na miasto.
Za kilka godzin mam spotkanie z Radzem. Znamy się od kilku lat i już wcześniej opowiedziałem mu o moich planach napisania reportażu o Nepalu. Powiedziałem mu, że bez problemu można znaleźć w polskich księgarniach wiele książek o Himalajach, wspinaczce, górach, ale znalezienie czegoś o życiu współczesnych Nepalczyków to już całkiem inna, dużo trudniejsza sprawa.
Chciałem napisać o tym, jak widzą Nepal sami Nepalczycy, a nie jak go postrzegają zagraniczni turyści, dla których jest to często tylko jedno z wielu miejsc do odwiedzenia na mapie świata. Nie chciałem też pisać o zdobywaniu kolejnych himalajskich szczytów, chciałem się skupić na ludziach, na ich życiu, codziennych troskach i radościach.
Z Radzem chcę porozmawiać o królu, nie tym ostatnim, tylko o tym zamordowanym przez własnego syna w pałacu, który widzę z mojego restauracyjnego stolika. W Nepalu nie ma króla, oficjalnie państwo jest republiką, ale zachodząc do domów zwykłych Nepalczyków, często widuję portret króla, samego lub też w otoczeniu rodziny. Ciekawi mnie, dlaczego właśnie on stał się dla nich tak ważną postacią, że pomimo tego, iż upłynęło już ponad dwadzieścia lat, nadal jest obecny w ich pamięci.
Jestem umówiony na Tamelu w jednej z licznych tamtejszych restauracji. Ale czym jest sam Tamel? To dawna dzielnica handlarzy i rzemieślników, która z biegiem czasu przekształciła się w swoiste miasto w mieście. Zanurzając się w gwar Tamelu, w jego ciasne uliczki, możemy poczuć się zagubieni i przytłoczeni liczbą ludzi, kramów, sklepów, odurzeni egzotycznymi zapachami oraz zwykłym smrodem wydobywającym się ze starych zapchanych studzienek.
Tamel to świat gwarny, kotłujący się za dnia, poprzetykany wszelkimi kolorami, głośny i zakurzony. Od razu skojarzył się mi z filmem Gwiezdne Wojny, był jak całkowicie inna planeta, w której albo się zakochasz od pierwszego wejrzenia, albo znienawidzisz ją czystą, pierwotną nienawiścią. Ja miałem to szczęście, że pokochałem Tamel i przemierzając ciasne, zakurzone uliczki, czuję się trochę, jakbym był we właściwym miejscu, moim miejscu.
„Trzecie Oko” to jedna z lepszych restauracji na Tamelu. To tutaj na dachu kilkupiętrowej kamienicy mam umówione spotkanie. Porozmawiamy przy obiedzie. Powoli pokonuję kolejne stopnie, pnąc się w górę po wąskich schodach. Bardzo często tutejsze restauracje mieszczą się na dachach, gdzie można uciec od gwaru i kurzu ulicy. Lubię „Trzecie Oko”. Od samego wejścia uderza w moje nozdrza feeria zapachów miejscowych przypraw. Mijając trzecie piętro, przez chwilę w otwartych drzwiach widzę kuchnię, a tam rzędy palników z umieszczonymi na nich mniejszymi i większymi patelniami. Na stole tuż przy wejściu stoi spory ratanowy kosz z ziołami. Jest po brzegi wypełniony wściekle zieloną kolendrą i czymś jeszcze: ziołem, którego nie rozpoznaję. 
Radź nie je mięsa, nie pali ani nie pije alkoholu. Jest głęboko wierzącym Hindusem, Nepalczykiem. Dziś chcę z nim porozmawiać o tym, gdzie był i co robił, gdy dowiedział się, że król został zamordowany.

 

Fragment książki Kamila Zinczuka pt. "Głodny nie dba, że wąsy zatłuści. Opowieść o współczesnym Nepalu"